Moje spotkania z końmi

 

 

Od wielu lat spotykam konie, jeżdżę na nich, hoduje i układam metodami naturalnymi. Mimo, że robię to od tak dawna, to kontakt z tymi wyjątkowymi istotami, jest dla mnie fascynujące za każdym razem. Te doświadczenia bardzo przydają się także przy projektowaniu stajni i ośrodków jeździeckich.
 
Na koniach czułem się jakbym jeździł na nich od zawsze. Mój dziadek od strony mamy, Władysław Chmielecki, służył w kawalerii i z szablą w ręku brał udział w Bitwie Warszawskiej, ale nie dane mi było go poznać, bo zginął w obozie koncentracyjnym w Mauthausen(w podobozie Gusen) w 1941 roku. Pozostały tylko zdjęcia dziadka w mundurze kawalerzysty, zdjęcie samotnego konia na tle stawu, z kulbaką polską.
 

 

Najsilniejszym asumptem do jazdy konnej była chęć galopowania koniem po bałtyckiej plaży. To marzenie, w sposób największy zadziałało na mnie i zostało spełnione. Parę razy od lat pacholęcych spotykałem konie. Tak, jak być powinno, na konia pierwszy raz posadził mnie ojciec - Stanisław Kluszewski. Ja byłem małoletnim brzdącem, koń, jak to zwykle bywa - to była kobyła w gospodarstwie ciotecznego brata taty, rolnika Stanisława Radomskiego z Przasnysza, i nie wiem czy ten pierwszy kontakt z koniem zrobił na mnie większe wrażenie.

 

 

Pierwszy kontakt z wierzchowym koniem, który zapamiętałem, znów dzięki ojcu to jazda na wałachu, chyba rasy huculskiej w Łazach koło Kamieńczyka w gospodarstwie Anny Dębskiej, wspaniałej rzeźbiarki i miłośniczki koni. Miałem 15 lat i każdą sobotę i niedzielę poza okresem wakacji spędzałem z rodzicami na działce w lasach Kamienieckich. Działka była najpierw moim przekleństwem, potem błogosławieństwem. Kiedy miałem 15-18 lat i w sobotę moi znajomi organizowali prywatki, w których przecież brały udział te wspaniałe dziewczyny z sąsiedniej ławki szkolnej, do których wzdychałem całe noce. A ja musiałem wraz z rodzicami udawać się 72 km od Warszawy, do letniskowego domku, gdzie w wiejskich warunkach oglądałem prywatki moich rodziców.


Na jeden z takich sobotnich wieczorów przyjechał architekt Ryszard Trzaska dla swojego pokolenia znany bardziej jako „Tomek”. W świecie mojego ojca pełno było przedwojennych generałów, partyzantów, działaczy i żołnierzy AK. Przeplatali się z arystokratami i wysokiej rangi działaczami partii komunistycznej. Ojciec ze wszystkimi odnajdywał wspólny język. Ryszard „Tomek” Trzaska należał do oddziału AK wykonującego wyroki sądów Polskiego Państwa Podziemnego na wyjątkowo okrutnych nazistach.


Tej sobotniej wiosennej nocy 1976 roku przez pół nocy opowiadał przy wódce, jak wyglądały jego akcje zbrojne. Krew i mózgi opryskiwały słuchaczom ubrania. Raniutko z kawaleryjską fantazją zapytał, czy w okolicy nie ma jakichś koni pod wierzch. Wtedy właśnie pojechaliśmy do niedaleko położonych Łazów i posiadłości Anny Dębskiej. Ania zaproponowała dla Tomka wspaniałą klacz angielską, a mnie małego hucułka. Nasze poczynania na koniach obserwowała trenerka, goszcząca wówczas w łazach. Po swojej jeździe, poszedłem do bajkowego domu Anny i podsłuchałem tam mimowolny komentarz. Na pytanie Ani jak jeździ ten partyzant, trenerka odpowiedziała krótko i dosadnie „Eee.. dupę wozi”. 


Ale te przygody nie przypisały mnie do jeździectwa na stałe. Fascynował mnie judo, i daleki wschód z buddyzmem, filozofią zen, religią, architekturą i niezwykłymi dla Europejczyka zjawiskami socjologicznymi. Piszę o tym, bo judo często ratuje mnie przed kontuzjami związanymi z jazda konną, a kiedy przypomnę sobie koziołkowanie z koniem w cwale, to myślę, że zasady i zachowania rodem z judo parę razy uratowały mi zdrowie i życie. Tak, jak wiele sportów jeździectwo wymaga od człowieka wszechstronnego przygotowania fizycznego. Nie sugeruję, że przygotowanie teoretyczne jest nieważne, niemniej jednak wprowadzenie do ćwiczeń jeździeckich ogólnego sprawdzianu sprawności i umiejętności padania z wysokości, bardzo zmniejszyłoby ilość ciężkich kontuzji występujących w tej dyscyplinie.


W 1990 roku spędzałem wakacje ze swoimi synami nad Morzem Bałtyckim w okolicach Jastrzębiej Góry. Mieszkaliśmy w namiocie na kempingu w ośrodku jeździeckim w Białej Górze. Obok namiotu pasły się konie. W cenniku ośrodka były różne pozycje, a najdroższa była przejażdżka po plaży o zachodzie słońca. Bardzo zadziałało to na moją wyobraźnie i skłoniło do zapisania się na kursy jazdy konnej w podwarszawskim Złotokłosie. Co sobota przyjeżdżałem tam z moim najstarszym synem Michałem, który miał wówczas 11 lat.
 

 

Kurs jeździecki i ja, i syn skończyliśmy przed wakacjami 1993 roku z dyplomami, a dwa tygodnie wakacji spędziliśmy w Sarbinowie koło Koszalina, cwałując na wynajętych koniach po plaży. Kolejne wakacje spędzaliśmy już w Nowielicach przy dużej stadninie koni. Morze, plaża i dwieście koni stadninowych pozostawiło niezapomniane wrażenia.
Po moim kursie jazdy konnej, kiedy spędzałem urlop na działce, zorientowałem się, że w Świniotopii koło Kamieńczyka funkcjonuje stajnia prowadzona przez Andrzeja Konopkę, miłośnika jeździectwa rekreacyjnego. To dzięki niemu, poznałem smak wspaniałych rajdów po Puszczy Kamienieckiej i łąkach nad Bugiem. Andrzej Konopka był w stanie namówić na wielogodzinne tereny w najpaskudniejszych warunkach pogodowych zacnych mieszczuchów wyszkowskich i warszawskich, którym brzuch spadał na kolana. Andrzej przyciągnął do jeździectwa ogromną rzeszę młodych ludzi i ich rodziców. Niestety, w 2000 roku zmarł na serce podczas jazdy konnej, pozostawiając swoją stajnie w ogromnych długach.
 

 

 

Od 1993 roku, prawie każdy weekend spędzam na koniu, niezależnie od pogody i pory roku, staram się zrobić jakiś dłuższy teren. A jeździć jest gdzie, bo okolice Kamieńczyka obfitują w przepiękne łąki i wielokilometrowe piaskowe dukty leśne, gdzie cwał ma inny wymiar.

 

Od 1998 roku zacząłem jeździć na własnych koniach, a od 2000 na własnych koniach przez siebie ułożonych. To ogromna przyjemność układać i zajeżdżać te wspaniałe zwierzęta.
Od 2003 roku pozostaje w kręgu fascynacji naturalnymi metodami układania koni. Metody specjalistów od jazdy westowej - Alexa Jarmuły i Monthy Robertsa odmieniły mój stosunek do koni, a koniom odmieniły życie ze mną. Niewiarygodnie szybko posługując się tymi metodami można osiągnąć bardzo mocne porozumienie z koniem, a jazda w terenie na ogierze, posługując się wyłącznie kantarem sznurkowym i uwiązem (bez stosowania wędzidła) nie jest  niczym szczególnym.
 

Rośnie nowe pokolenie koniarzy w naszej rodzinie.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Zamieszczone zdjęcia autorstwa  Anny Dębskiej, Marii Dobrowolskiej, Małgorzaty Stoklas, Daniela Kozona, Piotra Dzięciołowskiego, Moniki Winkler- dziękuję